niedziela, 5 maja 2019

Wspomnienie pierwsze.



Siedzieliśmy na półpiętrze niewysokich schodów, skąd roztaczał się widok na ulicę i niewysokie, stare domki, wszystkie zbudowane w tym samym, nordyckim stylu. Każdy w innym kolorze, z charakterystycznymi, skośnymi dachami. Wieża pobliskiego kościoła ledwo widoczna w promieniach  mocnego, marcowego słońca.
Bo tutaj wszystko jest inaczej. Zimą słońce oślepia, a latem pada deszcz...
- Odpocznij jeszcze chwilę, nie ma pośpiechu- poklepałam Go po ramieniu, a on tylko mocniej ścisnął w dłoni poszarzałą ze starości oprawkę okularów. 
- Tak jakbym gdzieś się wybierał...- switował to charakterystycznym dla siebie, szelmowskim uśmiechem- jedynie o Ciebie się martwię, nie musisz być teraz gdzieś indziej?
- Nie. 
- To dobrze, nie chciałbym zajmować Ci zbyt wiele...- przeraźliwy, suchy kaszel zagłuszył resztę wypowiedzi.
- Lubię spędzać z Tobą czas, nawet jeśli oznacza to siedzenie na zimnej posadzce- uśmiechnęłam się szeroko, sprawdzając puls na jego wychudzonym nadgarstku.
Tachykardia powoli ustępowała, oddech stawał się normalny. Za moją namową spróbował powoli wstać, mocno ściskając moje ramię. 
Idziemy.
Dopiero gdy położył się w łóżku, a ja przykryłam Go kołdrą, ogarnął mnie smutek. Bo nie przeszliśmy obiecanych dwóch pięter, dzięki którym mógłby wrócić do domu. Dziś zrozumiałam, że już nigdy ich nie zdobędzie. 
To, co zaplanowaliśmy na spotkaniu oddziału nie ma w ogóle żadnej racji bytu. Árni umierał, a za swoim uśmiechem skrywał cały lęk i cierpienie, którego doświadczał. 
- Widzimy się jutro- pożegnałam mojego ulubionego pacjenta i pozwoliłam mu nacieszyć się wolnością. 
*

Smętnie przemykałam po salach, szukając swojej kolejnej "ofiary". 
Mój wzrok zatrzymał się na numerze 11, gdzie od kilku dni urzędowały moje dwie ulubione islandzkie staruszki. 
Uwielbiałam do nich wpadać nawet na chwileczkę, by chociaż zamienić kilka słów. Były tak serdeczne i ciepłe, że od razu dostawałam chęci do życia. 
Pomogłam Geirtrudur podnieść się z łóżka i wraz z chodzikiem, powędrowałyśmy do salonu.
Stare, pomarszczone ręce wykonywały ciężką pracę, utrzymując większość ciężaru ciała. Opuchnięte nogi w skarpetach przeciwzakrzepowych posuwały się powolutku naprzód. Niebieskie, piękne oczy chłonęły widok zza okna. Umalowane burgundową szminką usta złożyły się w serdeczny uśmiech, gdy zakomenderowałam następne ćwiczenie. 
Była pełna klasy. Nawet jeśli chodziła w pampersie, niedopiętej koszuli nocnej i po starczemu śmierdząca. Rak piersi z przerzutami do mózgu, tykająca, osiemdziesiącioczteroletnia bomba zegarowa. Moja ulubiona, starannie umalowana staruszka, która za każdym razem opowiadała mi o swoich wspaniałych polskich sąsiadach. 

*

Pisząc notatki o pacjentach w szpitalnej bazie danych, nie sposób było nie czytać ich diagnoz. Mimo dobrej znajomości islandzkiego, wciąż musiałam posługiwać się google translate. Nie raz wychodziły z tego bardzo ciekawe kombinacje językowe. Myślę, że moja błoga nieświadomość wynikająca z braku zrozumienia pewnych słów, ratuje moją empatyczną duszę przed wiecznym załamaniem. 
Kolejny rak piersi, następne łyse dziewczę z białaczką. 
Matka po czterdziestce z trójką małych dzieci. 
Czy ja jestem ze skały? Dlaczego nie płaczę, widząc ten ogrom bólu i cierpienia? To nie jest tak, że nie czuję, przecież mi smutno, gdy zdam sobie sprawę że ktoś umiera, lub po fakcie wchodzę do pustej sali. A tych oczu i tego głosu już nie ma. Ale nie przyjmuję tego tak bardzo do siebie. Taka jest kolej rzeczy. Każdy z nas ma wyznaczony czas na ziemii. Jedni umierają a drudzy się rodzą. Odwieczne przemijanie.
Potarłam zmęczoną dłonią czoło i odchyliłam się na krześle, przymykając na chwilę oczy. 
- Wszystko ok?- zapytał Michał, trzaskając drzwiami od skrifstofy i wybudzając mnie na moment z tej chwili zapomnienia. 
- Tak, tak, zaraz zbieram się do domu- ziewnęłam przeciągle i popiłam łyk zimnej już, czarnej kawy, która w żaden sposób nie była w stanie mnie pobudzić. 
- Ja mam jeszcze trochę do napisania, zresztą Monika dzisiaj mnie odbiera, jedziemy do Ikei po kwiatki.
- Kwiatki?- mój wymowny wyraz twarzy musiał go niebywale rozbawić, bo zaśmiał się perliście. 
- Tak, w końcu musimy jakoś urządzić tę paskudną norkę, potocznie zwaną domem.
Mieszkali na parterze jednorodzinnego domu, gdzie okna graniczyły z poziomem piwnicznym. Islandczycy nazywali to niskim parterem, w rzeczywistości była to piwnica. Cóż za wytworny luksus dla biednego Polaka na emigracji...
- Widzimy się wieczorem na treningu- raczej stwierdził, niż spytał, biorąc za pewnik moją obecność, a ja drgnęłam, gdy znowu przeszedł mnie prąd. Jak za każdym razem gdy patrzył mi prosto w oczy.

Czy kiedyś było inaczej? Tak.
I dlaczego w domu czekał na mnie ktoś inny? Możesz podziękować sobie, głupia.



Cześć. Tu S., blogerka na emeryturze. Naszło mnie na tę hostorię zupełnie znikąd. Chciałam Wam opisać jak teraz żyję, dodać trochę fikcji i moich cudownych islandzkich krajobrazów. Tak, tu mieszkam :)
Będzie trochę siatkówki, ale i dużo smutku.
Nie mam pojęcia gdzie teraz zamieszcza się informacje o nowych postach, 🙎💁
więc raczej tego robić nie będę.
Zobaczymy co z tego wyjdzie. Tęskniłam!

Całuski, S.